Posted by : Cochise czwartek, 29 grudnia 2011


Kolejny rok dobiega końca, pasuje więc podsumować go muzycznie z punktu widzenia małego człowieka, który przesiedział kilkadziesiąt koncertów w fosie. Wydarzeń w tym roku trochę było i będzie o czym pisać. Schemat jak wcześniej – będę opisywał wszystko dzieląc na poszczególne miesiące i dodając odpowiednie zdjęcia.


STYCZEŃ
Zaczęło się standardowo, od finału WOŚP na Placu Defilad w Warszawie. Nie wiele pamiętam z tych koncertów, bo było zimno i chyba niezbyt długo zostałem słuchać Maleo, Eneja, Kumki Olik, czy Jelonka. Raczej niezbyt ciekawe zespoły (oprócz Jelonka, którego zawsze lubiłem). Kolejnym styczniowym koncertem był występ gwiazdy Mam Talent i bożyszcza nastolatek – Kamila Bednarka. Poszedłem do Palladium tylko dlatego, żeby przekonać się na własne uszy, czy ta cała Bednarkomania jest słuszna, czy to tylko marne porykiwania do mikrofonu. Powiem jedno… po tym koncercie zainwestowałem w dobre stopery do uszu. Piski i wrzaski małych dziewczynek z kisielem w gaciach skutecznie odstraszyły mnie od tego człowieka. Miałem tez okazję z nim pogadać chwilę na zapleczu i okazało się, że to tylko zjarany dzieciak, któremu się udało porwać małolaty. Sam koncert nie był niczym szczególnym. Trzeba jedynie przyznać, że Bednarek ma bardzo dobry kontakt ze słuchaczami podczas koncertu.


Cztery dni później znowu wylądowałem w Palladium. Tym razem w zupełnie innych klimatach. Na scenie występował amerykański band The Blind Boys of Alabama. Panowie już w podeszłym wieku (niektórzy koło 80-tki) grali i śpiewali mieszankę bluesa i gospel. Jaka różnica między nimi, a Bednarkiem! Widać było doświadczenie, ale przede wszystkim podejście do muzyki, którą tworzą. Świetny koncert, muzyka i magia, którą czuć było w całym klubie.


Potem miałem trzy dni przerwy, po czym odwiedziłem warszawską Proximę. Nie lubię tego klubu, bo prawie w ogóle nie ma klimatyzacji, fosa jest wielkości chodnika w czasie zimy, a stojące w niej głośniki niskotonowe wcale nie ułatwiają pracy. Przynajmniej scena jest niska i nie trzeba nosić tzw. „stołeczka”, żeby nie łapać dziurek w nosie wokalistów na zdjęciach. Na scenie pojawił się Thesis, a potem Żywiołak. Dwa dni przed koncertem miałem przyjemność spotkać się z Robertem Wasilewskim (basista Żywiołaka) i porozmawiać sobie przy piwie o zespole, nowej płycie i instrumentach, których używają podczas występów na żywo (wywiad pod linkiem http://independent.pl/n/12111) . Ale wracając do koncertu… Thesis, który supportował główną gwiazdę bardzo mnie zaskoczył. Bardzo mało jest polskich zespołów, które grają tak porządną muzykę. Przypominali trochę swoim graniem Tool. Muszę przyznać, że to było jedno z największych pozytywnych zaskoczeń tego roku. Żywiołak natomiast jak to Żywiołak. Pełne energii, bardzo ciekawe, folkowe granie. Dwie kobiety-wiedźmy doskonale wpasowujące się w stylistykę kapeli darły się, tańczyły i wprowadzały w odpowiedni nastrój.


Byłoby to doskonałe zakończenie koncertowego miesiąca, gdyby nie jeszcze jedno wydarzenie. 27 stycznia na Torwar przyjechał The Australian Pink Floyd Show. Genialne widowisko, uczta dla oczu i uszu. Co prawda słychać było wiele pomyłek tego wykonującego rovery Pink Floydów zespołu, ale przecież od nich więcej się wymaga. Pomyłki Gilmour’a byłyby normalne, a czasami nawet uchodziłyby za niezwykłe wydarzenie, natomiast od TAPFS wymaga się doskonałego odtworzenia utworów ze wszystkimi smaczkami i solówkami. Koncert mimo niektórych niedociągnięć był świetny. Nie powalił mnie na kolana, ale usłyszeć i zobaczyć utwory Pink Floyd na żywo (mimo, że nie w oryginale) – bezcenne.


LUTY
Czas na drugi miesiąc, który obfitował w koncerty legend. Zaczęło się co prawda od koncertu punkowego w P&RL, ale to było bardzo słabe, więc nie będę się rozpisywał. Ważne co stało się dzień później, czyli 5 lutego. Do Stodoły przyjechał jeden z legendarnych zespołów hard rockowych – Accept. Panowie wiedzieli co robi się z instrumentami i jak grać dobrą muzykę. Mocno i z energią. Co prawda przyjechali bez Udo Dirkscheidera, ale Mark Tornillo godnie go zastępował za mikrofonem i z całym zespołem pokazali jak grać koncerty.


Dwa dni później kolejna legenda w Stodole. Znowu zespół bez swojego oryginalnego wokalisty (cóż zrobić skoro Phil Lynott nie żyje od 15 lat), ale to w końcu legenda rocka. Thin Lizzy dał koncert, który mnie specjalnie nie porwał. Może właśnie przez brak Phila. Jego basówka i wokal zapadły mi jakoś w pamięci gdy odsłuchiwałem płyty. Mimo wszystko zobaczyć taki zespół na żywo to duże przeżycie.


Potem miałem dłuższą przerwę w fosie. Dopiero 19 lutego poszedłem na koncert zespołu, który widziałem już wiele, wiele razy. Perfect z Grzesiem Markowskim grali znowu te same utwory i znowu zagrali je dobrze. Tym razem koncert jednak wyjątkowy, bo panowie odebrali Złotą Płytę za swój ostatni album „XXX”.
Trzy dni przerwy i następny koncert. Tym razem zmieniło się miejsce fotografowania. Pierwszy raz zdjęcia robiłem w Sali Kongresowej. Nie spodobało mi się nic oprócz zespołu, który występował. Ciemno, zdjęcia z daleka i zasada, że można fotografować tylko 11,12 i 13 kawałek. W liczeniu się zgubiłem i nawet sam nie wiem, na które utwory trafiłem. A ochrona pilnowała! Gdyby nie Gotan Project, który widziałem w oddali, to mógłbym uznać koncert za beznadziejny. Więc… zespół po raz pierwszy w tym roku uratował mój humor pokoncertowy.

Trzy dni później znowu trafiłem do Stodoły, ale tym razem na koncert nie jednego, ale kilku wykonawców występujących pod szyldem Młynarski Plays Młynarski. Zupełnie mi się nie podobało. Po nazwie można się już domyśleć co to za projekt, ale wszystko było tak mizernie przedstawione, że ani słuchać, ani oglądać się nie bardzo chciało.

Ostatni koncert lutego to… Świetne show! Zawędrowałem do Proximy na Wishbone Ash i tego wyboru nie pożałowałem. Chociaż skład tej kapeli wielokrotnie się na przestrzeni lat zmieniał, to muzyka pozostała tak doskonała jak była na samym początku. Klasyka. Koncert, którego nie można było odpuścić. Świetne wykonanie, wspaniała energia na scenie, czyli wszystko czego potrzebuje fan.


MARZEC
Dochodzimy do miesiąca, który wspominał będę do końca życia. Wiedziałem, że będzie niesamowity już w styczniu, gdy potwierdziła się informacja, że jeden z moich bogów gitary przyjeżdża do Polski. Jakaż była moja radość gdy dostałem również informację, że mogę się z nim spotkać i uścisnąć mu rękę. Mowa o panu co nazywa się Zakk Wylde. 9 marca w godzinach porannych zabrałem kolegę Wojciecha K., wzięliśmy kamerę pod pachę i pojechaliśmy do jednego z warszawskich hoteli kręcić wywiad. Może nie było to mistrzostwo operatorki, ani wywiad najwyższych lotów (ale jak tu się na nogach utrzymać jak przed tobą siedzi i popija kawę legenda), ale sama przyjemność ze spotkania, rozmowy i wspólnego zdjęcia była niesamowita. Wieczorem tego samego dnia wszedłem do fosy w Stodole, aby uchwycić na zdjęciach Zakka i jego Black Label Society. Nie musze dodawać, że był to jeden z najlepszych koncertów na jakichkolwiek byłem. Jak to powiedział jeden z fanów zespołu „w stodole szczyny zamieniały się w benzynę”. Zgodzę się. To było coś wielkiego. Po tym koncercie nastąpiła długa, długa przerwa. Aż do 26 marca, kiedy to wybrałem się po raz kolejny na Comę.


Tym razem jednak świadomie. Mieli grać pół akustycznie – pół symfonicznie. Sam się dziwię, że w przeciągu trzech lat byłem słuchać Roguca około dziewięciu razy, bo nie za bardzo przepadam za Comą, ale oni teraz grają wszędzie. Juwenalia, Ursynalia, Medykalia, otwarcie Groszka, urodziny wujka Staszka, festiwale, pola namiotowe… wszędzie. Nie sposób ich uniknąć. Jak jeszcze pierwsza płyta była całkiem znośna, tak dalsze nie są dla mnie do przetrawienia. Zresztą miałem też okazję z Piotrkiem rozmawiać trzy dni przed tym koncertem ( wywiad do poczytania pod linkiem http://independent.pl/n/12584) i wcale nie było to jakieś niesamowite przeżycie. Jakoś nie czuję wielkiej sympatii do tego człowieka/megalomana. Ale to moje i tylko moje zdanie, przy którym będę trwał póki się coś nie zmieni. Sam koncert też nie był jakiś szczególny mimo zapowiedzi. Zagrali trochę akustycznych kawałków z akompaniamentem sekcji smyczkowej, Piotrek się trochę podarł, powygłupiał, powiedział kilku dziewczynom, żeby nie tańczyły przy scenie bo on jest dzisiaj gwiazdą i tak skończyło się moje słuchanie koncertu. Wyszedłem po 18 minutach. Dokładnie pamiętam!

KWIECIEŃ
Kwiecień to kolejny doskonale zaczęty miesiąc. Tym razem nie z Zakkiem, a z jeszcze większą gwiazdą światowej muzyki metalowej. Dzięki mojemu koledze Bartkowi, który mi aktualnie szefuje, pojechałem do Łodzi na Slayera. Tym razem nie mogłem postać w fosie i Wojtek z Marcinem mi tylko machali zza barierek (z tym swoim uśmiechem, który mówił: „a my se zrobimy fajne focie a ty nie”). Przynajmniej miałem wejście do GC gdzie bawiłem się całkiem nieźle. Oprócz Slayera zagrał też polski Vader i Dave „rudy, który nadal nie umie śpiewać” Mustaine ze swoim (musze przyznać) świetnym Megadeth. Cała wyprawa obfitowała w sporo dobrej muzyki, dużo śmiechu i piwo w pociągu (ale też pod Atlas Areną, pod monopolowym, w drodze do monopolowego, pod mostem (!) i wszędzie gdzie się dało). Bardzo udana wycieczka do najbrzydszego miasta w Polsce. Dzień później zmęczony, niewyspany i nieładnie uczesany poszedłem do Hybryd na koncert R.U.T.Y. Zespół świetny to i koncert się podobał, ale zdjęć nie robiłem. Zresztą nie bardzo lubię w tym klubie cokolwiek robić. Jakoś nie pasuje mi tamtejszy klimat.

MAJ…
…czyli święta Wielkanocne, bo w tym roku akurat tak wypadło. Wróciłem do Sanoka i tam spędziłem kilka dni. Nie oznaczało to jednak, że odpuściłem jakiekolwiek koncerty. 2 maja to koncert rapera Małpy w sanockim klubie Kino. Dużo dresów, napalonych kolesi myślących, że o hiphopie wiedzą wszystko, a sam koncert jakiś taki dziwny. Może przez Klub, bo nigdy nie lubiłem tam chodzić. Chyba, że w czasie lekcji w liceum.

Dwa dni później (dzień przed moimi urodzinami) usiadłem sobie w innej sanockiej knajpie – mojej ulubionej Pani.K i wielce się zdziwiłem gdy obok mnie przy barze usiadł Robert Brylewski. Na początku myślałem, że to mój stan pozwala mi widzieć takie rzeczy, ale potem gdy wróciłem do stolika okazało się, że razem z kolegą trafiliśmy na darmowy koncert Kryzysu. Posłuchaliśmy, wypiliśmy dużo orzechówki i tutaj niestety powoli kończył się czas spędzany w Sanoku.

Wróciłem do Warszawy, a jako, że maj dalej trwał zaczęły się wszelkiej maści Juwenalia. Pierwsze były te Politechniki Warszawskiej i SGH. Jakoś zaniedbałem akredytacje i zdjęć nie robiłem, ale dobrze czasami posłuchać koncertu z daleka. Dżem, T.Love, Hey… czyli to samo co zawsze i powoli to się zaczyna robić nudne. Ale to był tylko juwenaliowy początek.

Dwa dni później wylądowałem w lesie, czyli w klubie Progresja. Nie wiem dlaczego tak dobre koncerty jak VoiVod organizowane są w takich zakątkach miasta, no ale ja na to wpływu nie mam żadnego. W każdym razie zespół, w którym swoje epizody miał były basista Metalliki – Jason Newsted – pokazał jak się powinno grać szybkie, metalowe koncerty. Wielka moc, świetne kawałki i bardzo, bardzo dobrze się ich słuchało. Klasyka metalowego grania.


Pięć dni później znowu juwenalia. Tym razem jednak z aparatem i w fosie. Lubię koncerty plenerowe, bo jest się gdzie ruszyć przed sceną mimo dużej ilości wszelkiej maści fotografów. Znowu jednak te same zespoły co zawsze. Lao Che, Coma, Happysad, a dzień później między innymi Brodka, Poluzjanci i Ostry. Drugi dzień był o wiele ciekawszy. W sumie nie ma nad czym się rozpisywać za bardzo. Standardowe, juwenaliowe bajdurzenie.



Kolejnym wydarzeniem do fotografowania w maju był Marsz Wyzwolenia Konopii. Rok temu pogoda dopisała, ale w tym roku zaczął kropić deszcz i było dość zimno. Poza tym było dużo problemów organizacyjnych. Policja zatrzymała sześć lawet, na których miały w czasie drogi grać różne zespoły. Wszystko się opóźniło i można powiedzieć, że marsz nie udał się do końca tak jak zaplanowali sobie organizatorzy. Trzeba przyznać, że widok Janusza Palikota palącego marihuanę był dość ciekawy. Szczególnie, że stał jakieś 3 metry ode mnie. Wieczorem tego samego dnia odwiedziłem Powiększenie i poszedłem tylko posłuchać starego, dobrego hiphopu w postaci Stylowej Spółki Społem. Miłe zakończenie dnia. Maj zakończyłem koncertem Riverside. Kawał dobrego rocka progresywnego ze wspaniałą oprawą wizualną. Bez aparatu, za to z doskonałym humorem i bardzo się cieszę, że zdecydowałem się w końcu na zobaczenie ich na żywo. Jak się potem okazało nie pierwszy raz w 2011.


CZERWIEC
Dalsza część juwenaliowej zabawy. Ale tym razem wielkie zaskoczenie, bo na Ursynalia przyjechały same gwiazdy. W ciągu trzech dni zagrało kilkadziesiąt zespołów, a wśród nich KoRn (słaby koncert jak na tak duży i znany zespół, za to w deszczu co dało bardzo ciekawe efekty na zdjęciach), Guano Apes (Pani Sandra Nasic dość szybko wkupiła się w łaski polskich fanów i dała świetny występ), Alter Bridge (niestety nie zostałem do końca, ale zespół zaskoczył mnie poziomem prezentowanej muzyki), czy Simple Plan (chyba najlepszy koncert tegorocznych Ursynaliów). Oprócz tego trochę standardowych zespołów, które co roku pojawiają się przy kampusie SGGW takich jak Jelonek, Jamal, Perfect, czy Afromental. Całość można z czystym sumieniem określić mianem całkiem dużego festiwalu. Pierwszego w tym roku i bardzo udanego.







Reszta czerwca była dość nudna, nic się nie działo. Pod koniec zostałem namówiony przez koleżankę Anię B. na koncert Papa Roach. Dostałem dwie akredytacje i poszliśmy. Jak dla mnie koncert dupy nie urywał, jak to mówią, ale czuć było energię i to, że ludzie się świetnie bawili.

LIPIEC
Gdy tylko usłyszałem od kolegi, że w lipcu znowu ściąga do Polski The Dreadnoughts i pojawią się w Warszawie w P&RL nie wahałem się ani trochę. Chociaż wtedy dostałem akredytację na koncert Scorpionsów w Tarnowie, to stwierdziłem, że pieniądze wydane na bilety i stanie w deszczu nie zwrócą mi zabawy na koncercie Kanadyjczyków. I tak z aparatem w ręce wbiłem się w dość duże jak na ten klub pogo i trzaskałem zdjęcia jak z karabinu. Waliłem lampą po oczach, skakałem i nie dość, że wybawiłem się świetnie (wszak to jednak znajomi) to ustrzeliłem kilka całkiem ciekawych zdjęć.


Niecały tydzień później byłem już w drodze do Węgorzewa. Od kilku lat to mój sztandarowy cel na wakacje. W tym roku wybrałem się tam z kolegą Jaśkiem w celach czysto dziennikarskich. Nie zawsze to wychodziło tak jak należy, ale staraliśmy się. Poznaliśmy na zapleczu wiele kapel, wypiliśmy z nimi dużo piwa i bardzo dużo się od nich nauczyliśmy. Poza tym dobrze się bawiliśmy. Prawie wylądowałem z Paprodziadem z Łąki Łan przy jednej muszli klozetowej, zacieśniłem stosunki polsko-rosyjskie ze Skvorcami Stiepanowa, zaprzyjaźniłem się ze zgwałconym w pressroomie misiem z WWF, a do tego zgubiłem gdzieś w fosie okulary i widziałem jak pracuje oświetleniowiec Moonspella (z wieży widoki są ciekawsze niż z fosy). Bardzo, bardzo przyjemny wyjazd. Zresztą jak co roku!








SIERPIEŃ
W sierpniu tylko Woodstock. Niestety bez aparatu, ale za to z wielką paczką znajomych na polu namiotowym. Rozpisywał się nie będę, bo bardzo dużo się działo. Dodam tylko, że najlepiej według mnie zagrali: Airbourne, Łąki Łan, Apteka, Riverside i Gentleman. No i świetny był też koncert około 2 w nocy w ASP. Krzysztof Herdzin Trio pokazał jak się powinno grać jazzowe koncerty. Pod koniec miesiąca zaliczyłem tylko sanocki Kermesz Krajów Karpackich gdzie główną gwiazdą był Zakopower. Byłem z ciekawości i w sumie to się zawiodłem. Muzyków mają świetnych (szczególnie perkusista), ale grają typowo radiowe kawałki. Szkoda.

WRZESIEŃ
Na wrzesień przypadły mi dwa koncerty. Pierwszy z nich (z dwoma gwiazdami) to 140-lecie Podkarpackiego Banku Spółdzielczego. Dużo pieniędzy zostało wydanych, aby na sanockie błonia mogła przyjechać Budka Suflera i Ewa Farna. Wszystkie nastolatki i piszczące dziewczynki czekały tylko na Ewę, ale mi dużo bardziej podobał się koncert Budki. Krzysztof Cugowski mimo upływu lat dalej ma potężny głos i potrafi z niego zrobić użytek. Bardzo ciekawie wypadło wykonanie utworu „Jest taki samotny dom”, który Cugowski zaśpiewał razem ze swoim synem Piotrem i byłym wokalista Budki Felicjanem Andrzejczakiem. Zestawienie tych trzech głosów brzmiało potężnie. Ewa ze swoim dziewczęcym głosem nie mogła dorównać, ale jej koncert też wypadł całkiem nieźle. Nie był to szczyt moich marzeń, ale dziewczyna jest ładna, całkiem poprawnie śpiewa i… mogło się ludziom podobać. Tydzień później przy okazji otwarcia miasteczka galicyjskiego w sanockim skansenie mogłem posłuchać też bardzo dobrego koncertu zespołu Tołhaje. Spokojna, folkowa muzyka dobrze zakończyła moje wakacje w Bieszczadach.



PAŹDZIERNIK
Październik to przeprowadzka do Krakowa i niestety opuszczenie się w chodzeniu na wszelkiej maści koncerty. Zaliczyłem ich do końca roku tylko kilkanaście, ale nawet sam nie potrafię powiedzieć dlaczego. Pierwszy, na który poszedłem na nowym terenie to organizowany przez KnockOut Productions „Heidenfest 2011”, na którym zagrały folkowe zespoły metalowe. Było ciemno, głośno (fatalne nagłośnienie) i jakoś niezbyt szczególnie się bawiłem. Po raz pierwszy zaczęło mi brakować (mimo wszystko) jaśniejszych klubów w Warszawie. No ale trzeba sobie jakoś radzić. Kolejny koncert znowu w nowym miejscu. Tym razem centrum Krakowa i NOHUCKI w Lizzard Kingu. Klub całkiem miły i z bardzo ciekawym wystrojem, ale ceny ma kosmiczne. Za Żywca, którego ogólnie do ust nie biorę musiałem zapłacić 9zł. Mało studenckie warunki. Sam koncert był czymś zupełnie innym niż mogłem słuchać dotychczas w całym roku. Bzyk nazywa ten rodzaj muzyki cyberpunkiem. Rzeczywiście to określenie najbardziej pasuje do tego co grają. Bardzo ciekawie, z pomysłem i świetnym wykonaniem. Wreszcie nowość na polskiej scenie muzycznej.


Potem przerwa w fotografowaniu. Zajrzałem do klubu Bomba gdzie kilka dni później grał Bajzel i usłyszałem tylko jego próbę (a wynik spotkania z tym panem, które odbyło się jeszcze w Warszawie w Trójce można sobie poczytać tutaj: http://independent.pl/n/12692) , a na koniec miesiąca pojechałem do Kwadratu na US3. No i musze przyznać, że był to jeden z lepszych koncertów 2011 roku. Mieszanka jazzu i hiphopu podana w przystępnej, ciekawej formie okraszona latającymi w powietrzu płytami winylowymi. Jak dla mnie powtórka musi być!

LISTOPAD…
…to tylko trzy koncerty. Na samym początku Tides From Nebula w Studiu. Ciemno było okropnie, a czerwone i niebieskie światła to chyba ulubione tych chłopaków. Muzycznie prezentowali się bardzo ciekawie i można ich z czystym sumieniem nazwać nadzieja polskiej muzyki. W całej tej grupie radiowych hitów, wielkich gwiazd i cele brytów powinno się znaleźć chociaż jedno małe miejsce dla czegoś lepszego. Chociażby dla TFN.

Niecałe dwa tygodnie później poszedłem do Zaścianka na koncert kolegi z liceum. Kiedyś miałem przyjemność grać z nim w jednej kapeli, a teraz byłem po drugiej stronie. Z przyjemnością słuchałem zespołu Egos, zrobiłem im kilka zdjęć, ale przede wszystkim mogłem spotkać się z wieloma znajomymi, którzy tak jak ja przyszli obejrzeć starego znajomego na scenie.



Pod koniec listopada skusiłem się jeszcze na Amon Amarth z czego potem nie byłem zadowolony. O warunkach do zdjęć nie wspomnę (wiem, narzekam na warunki w Krakowie), ale nie jestem wielkim fanem takich zespołów. Jak dla mnie po prostu zagrali, ja zrobiłem swoje i poszedłem do domu. Dobrze, że jako suport grał Obscure Sphinx (niedawno miałem okazję z nimi rozmawiać http://independent.pl/n/14014), bo ich koncert wypadł dość ciekawie i w sumie uratował cały dzień.


GRUDZIEŃ
Cały grudzień bez aparatu. Nie zrobiłem żadnych zdjęć, sam nie wiem dlaczego. Byłem na dwóch koncertach. Jeden to Dr. Hackenbush w Rotundzie, a drugi Lenny Valentino w Studiu. Co do pierwszego z nich… bardzo dziwne wydarzenie. Jako główna „gwiazda” tego dnia zagrał Nagły Atak Spawacza, jako suport pan doktor. Dresy stały koło punków, a nawet się razem bawili. Aż dziwne, że skończyło się bez rannych. Wtedy jakoś cały dzień był dziwny.

16 grudnia odbył się ostatni koncert drugiego projektu Artura Rojka. Usiadłem sobie i słuchałem. W doborowym towarzystwie, przy dobrej (chociaż Rojka nie lubię) muzyce i wreszcie dobrze nagłośnionym koncercie.

PODSUMOWANIE
Nie liczyłem na ilu koncertach w tym roku udało mi się być, ale było ich na pewno ponad setka. Poznałem wiele ciekawych zespołów, z wieloma muzykami udało mi się porozmawiać (spełniło się marzenie rozmowy z Zakkiem) i jeszcze więcej się nauczyłem niż rok temu. 2011 na pewno był udany. Zarówno pod względem doświadczeń w fosie jak i moich poszukiwań muzycznych. Oby następny był jeszcze lepszy i nie skończył za szybko. Wierzę, że jak skończy się kalendarz Majów to zacznie się kalendarz Czerwców, a wtedy może być tylko lepiej.


Popular Post

Blogger templates

Paweł "Cochise" Kociszewski. Fotografia koncertowa/muzyczna. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Flickr

- Copyright © FotoFosa -Metrominimalist- Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -