Archive for 2010

Muzyczne Podsumowanie Roku 2010


Rok się kończy, a że był bardzo obfitujący w wydarzenia różnej maści, to podsumowanie jakieś trzeba sklecić. Praca fotografa koncertowego jest na tyle ciekawa i dająca różne możliwości, że w roku 2010 odwiedziłem 71 wydarzeń, na których zobaczyłem 243 różne koncerty.
Oczywiście niektóre zespoły widziałem po kilka razy, więc unikatowych zespołów było nieco ponad 200. Były koncerty małe, w ciasnych zadymionych klubach (chociażby warszawskie Powiększenie, czy sanocka Pani K), takie które przyciągały setki osób w klubie (np. Apocalyptica w warszawskiej Stodole, czy Sepultura w Węgorzewie), oraz wielkie plenerowe z wielotysięczną widownią (Elton John w Warszawie, czy Lacrimosa w Węgorzewie). Jak na pierwszy rok mojej pracy jestem wielce zadowolony. Mam świetne wspomnienia z różnych miejsc i kilkaset ciekawych zdjęć.

Na podsumowanie roku obrałem mały schemat. Opiszę mniej więcej wrażenia i wkleję jedno lub dwa najlepsze moje zdjęcia z poszczególnego miesiąca.

Zacznijmy od STYCZNIA (bo pierwszym miesiącem jest):
- Pierwsze dni nowego 2010 roku zaczęły się XVIII Finałem WOŚP. Zapamiętałem tylko koncert Jelonka, bo było bardzo zimno, pruszył śnieg, a on jako jedyny pokazał coś ciekawego. Po występie Eweliny Flinty z Acid Drinkers z Węgorzewa tamtego roku spodziewałem się czegoś dobrego, ale dostałem niestety tylko JEJ zmulone kawałki. Na szczęście dziesięć dni później w Stodole zagrał Żywiołak, który zawsze jest na wysokim poziomie. Szczerze powiedziawszy ze stycznia bardzo mało pamiętam, bo to były moje początki jako fotografa (niestety część zdjęć przepadła) i jakoś nie czułem sie jeszcze dobrze w fosie. Jednak jeden koncert na długo zapadnie w pamięci. 27 stycznia w warszawskim Punkt&Radio Luxembourg zagrała kapela, na której byłem wcześniej raz... i to chory i odwodniony po szaleństwach na żaglach. The Dreadnoughts z Kanady to kapela, która gra niesamowicie żywiołowego punk rocka z domieszkami irlandzkich rytmów. Ich koncerty to praktycznie bomby energii. Nie widziałem drugiego takiego koncertu, na którym wokalista rzuca się z gitarą w... czteroosobowy “tłum”, perkusista skacze z bębnami po całym klubie, a dwumetrowy, pijany basista leżąc gra i dopija dwa browary na raz. Potem byłem jeszcze kilka razy na ich koncertach i za każdym razem było to niesamowite przeżycie. Miałem okazję nawet poznać tych muzyków i jestem pod wielkim wrażeniem kapeli i tego ile mogą wypić. Pod koniec miesiąca był już tylko jeden koncert VooVoo & Haydamaky, ale to klasyka sama w sobie. Po kilku dobrych koncertach w poprzednim roku teraz wiedziałem na co idę i że to będzie kawał dobrej muzyki na żywo.

Jak już wcześniej napisałem zdjęć brak z tego okresu dzięki super wytrzymałym dyskom HDD starej generacji.

W LUTYM koncertów było więcej:
- Ale tylko o jeden. Za to były dużo lepsze. Luty zaczął się koncertem IRY, ale to może ominę, bo szkoda słów. Tylko jeden koncert tej kapeli dobrze wspominam, ale to z różnych innych względów, niekoniecznie muzycznych. 15 lutego byliśmy z towarzyszem Przemkiem B. na Łąki Łan, co było niezłym wyborem. Wcześniej słuchałem ich tylko na płytach, a że mi się bardzo podobali to koncert był tylko kwestią czasu. No i rzeczywiście, bardzo ciekawy, energiczny i momentami śmieszny występ. Nie można zapomnieć Paprodziada popijającego jakiś magiczny trunek z różowej konewki, czy malutkie, zielone maskotki na scenie. Jeśli chodzi o zdjęcia, to były jedne z najlepszych z okresu zimy 2010. Prawie dwa tygodnie poźniej znowu z towarzyszem Przemkiem poszliśmy na Volbeat’a. Dla mnie wielkie zaskoczenie, bo wcześniej ne znałem kapeli. Ale śpiewający jak wkurzony Elvis z utworami a’la Cash Poulsen bardzo szybko przekonał mnie i wbił małe zakochanie zespołem na długi czas. Potem czas na Kult. Jak zawsze dobry, długi (około trzygodzinny) koncert był niezłym zakończeniem zimowego jeszcze miesiąca. Pamiętam go też dobrze dlatego, że razem ze znajomymi siedzieliśmy w moim mieszkaniu przez 3 dni grając w DeluxeSkiJump, popijając piwem i zajadając się kubełkiem z KFC. Niestety z powodu małego zaniedbania nie zdobyłem FotoPassa, ale koncert był wart tych 50zł.

MARZEC to było już małe szaleństwo z ilością koncertów:
- Zaraz na początku miesiąca byłem na jednym z moich ulubionych polskich zespołów - Lao Che. Akurat wydawali nową płytkę, więc udało mi się dostać na ich pierwszy koncert promujący krążek “Prąd Stały/Prąd Zmienny”. Co prawda byłem trochę zawiedziony, bo pamiętając poprzenie ich koncerty liczyłem na niezłą zabawę. Nowa płyta na koncerty Lao Che jest chyba za słaba, ale idealnie wpasowuje się na domowe wieczorne słuchanie. Jakiś czas później znalazłem się na koncercie Armii w Hard Rock Cafe (gdzie nie lubię chodzić), następnie KNŻ w Stodole, gdzie bylismy większą grupą znajomych (z supportem Wu-hae, kapelą znajomych z Krakowa, którą bardzo polecam), a potem trafiły mi się pierwsze warszawskie koncerty jazzowe. Pierwszy był Contemporary Noise Sextet. Ja byłem pod wielkim wrażeniem, zresztą jak zawsze jak widzę ich na żywo. Glazik na saksie wyczyniał cuda, a siedząc zaraz pod jego nogami (bo to Powiększenie, gdzie scena ma wysokość 15cm) na scenie miałem idealną pozycję do zdjęć i słuchania dobrego szumu. Drugim był koncert Mikołaja Trzaski. Po genialnym wystepie jaki dał w sanockiej Pani K jakiś rok temu musiałem się pojawić na kolejnym. No i się również nie zawiodłem. Wypełniony zapachem zielonego powietrza klub zamienił się w królestwo jazzu. Trzy dni poźniej pojawiliśmy się większą grupą w Palladium na koncercie Happysad. No i jak to takie koncerty - dużo szalejących dziewczynek, skoczna muzyka i podobno seksowny Kuba Kawalec. Nie było może jakiegoś szału, ale mi się podobało. Może bardziej ze względu na towarzystwo w jakim przybyliśmy. Na koniec miesiąca trafił się jeszcze niezły koncert Nocnej Zmiany Bluesa z królem polskiej harmonijki ustnej Sławkiem Wierzcholskim i ciekawe połącznie folku i rocka w Powiększeniu w wykonaniu zespołu Dagadana. No i przerwa świąteczna...

 

KWIETNIOWE koncerty coraz bardziej rozpieszczały:
- Myślałem, że znowu będzie fajnie pójść na Vavamuffin i posłuchać jakiegoś dobrego reggae na żywo. Ale tym razem nie było tak miło. Nie wiem dlaczego, może nieobecność Gorga, klub Proxima, czy jeszcze coś innego sprawiło, że koncert wypadł bardzo średnio. W ogóle jakoś nie mam szczególnych wspomnień z prawie całego kwietnia. Wyjatkiem był ostatni tydzień tego miesiąca. Zaczęło się 26 dnia, kiedy to w Stodole zagrał zespół La Cocka Nostra, czyli trochę przerobione House of Pain. Doskonale się tego słuchało (omijając support) i wreszcie kwiecień przyniósł coś miłego dla ucha. Następny dzień (wtorek) był jedynym dniem przerwy w tygodniu. Środa to koncert Czesława Mozila, z którym miałem przyjemność przeprowadzić wywiad jakiś czas poźniej. Pamiętam jego koncert z Sanoka, gdzie było zaledwie kilka osób. W Stodole pojawiło się ich kilkaset, a sam koncert to piękna rzecz. Takie Czesławowe show. Czwartek to dzień wielkiego stresu. Pierwszy mój wywiad z zagraniczną gwiazdą. I to nie byle jaką, bo przyjechał sam Gentleman. Na 40 piętrze hotelu Mariott w Warszawie wspomagała mnie wielce koleżanka Ola, dzieki której wszystko poszło łatwo, przyjemnie i bez żadnych wpadek. Gentleman okazał się być miłym facetem, ale nieco niezrozumiałym, bo Patois to nie jest język, w którym jestem biegły ani ja, ani Ola. Ale udało się i dzień poźniej bawiliśmy się na jego koncercie (znowu) w Stodole. Wspaniałe wspomnienia z tamtego okresu. Ale to nie koniec ciężkiego tygodnia. W sobotę czekał mnie koncert Pogodno, co też było świetnym wydarzeniem i bardzo miło wspominam wszystko co tam zobaczyłem i usłyszałem. Ale z Budyniem nie mogę się umówić na żadną rozmowę, bo zawsze coś nam przeszkodzi. Może w tym roku sie uda.



Właściwie to koncertem Pogodno rozpoczął się MAJ:
- Maj, który był bardzo koncertowy. To przede wszystkim Juwenalia, a jak to bywa na tych corocznych zawodach w piciu piwa z wodą (lub odwrotnie), koncertow jest sporo. Nie chce mi się opisywać każdego z koncertów, bo to sporo czasu by zajęło, ale mogę wymienić te, które zapadły jakoś na dłużej w pamięć. Począwszy od Waglewskich w różnych wydaniach na dziedzińcu UW, przez Kult i Lao Che, Hey, EastWest Rockers (na Agrykoli), po Jelonka i nawet Comę czy Ewę Farną na SGGW. W każdym razie dużo, dużo ciekawej muzyki. W międzyczasie spotkałem się w Universalu z zespołem Kim Nowak (czyli braćmi Waglewskimi i Michałem Sobolewskim) i pogadaliśmy o nowym projekcie i płycie. Dzień poźniej znowu się spotkaliśmy, ale już na koncercie i... jeden z lepszych w maju. Na prawdę fajnie zagrali, a do tego wszystko w stylistyce starego, dobrego, hendrixowskiego rocka. Maj kończył się Marszem Wyzwolenia Konpii, który bardzo fajnie mi się fotografowało, oraz koncertem Eltona Johna na warszawskiej Polonii. Tutaj warunki były kosmiczne. Niby na początku wszystko zapowiadało się dobrze, ale gdy czekaliśmy na koncert w specjalnie przygotowanej dla fotografów strefie - zaczęło padać. Chociaż słowo “padać” jes zbyt lekkie. To był chyba jeden z największych deszczów jakie spadły na mnie w 2010 roku. No ale jak się ma ambicje na niezłe zdjęcia, to trzeba podejść pod samą scenę. Około 10 tysięcy widzów w płaszczach przeciwdeszczowych, fosiarze z ochronnymi foliami na aparaty, a ja? Ja z moim Nikonem na pełnym deszczu, bez żadnych zabezpieczeń manewrowałem między fotografami pod dwumetrową sceną. Tak to jest jak się nie przewidzi warunków.



W CZERWCU zaczynają się wakacje:
- A w raz z nimi coraz więcej plenerowych wydarzeń. Chociażby Piknik Naukowy, gdzie oprócz koncertu Afrokolektywu, wielu ciekawych urządzeń i miłej atmosfery dostaliśmy po ładnym mandacie. Jednak największym wydarzeniem w roku 2010 był Sonisphere. 16 czerwca był dla nas świętem. Szybko i podstępnie zaliczylismy wcześniej egzamin z filozofii i o 9:00 rano okupowaliśmy lotnisko na Bemowie. O FotoPass nawet się nie starałem, bo wolałem zobaczyć z perspektywy widza i fana po raz pierwszy na jednej scenie Wielką Czwórkę. Jeden z lepszych dni jakie przeżyłem. Najbardziej czekałem (chyba jak wszyscy) na Metallikę, ale usłyszeć Anthrax z Beladonną, Slayera z wielką ścianą Marshali za Kerrym Kingiem i mruczenie Mustaine’a - bezcenne. Następnie kolejna z wielkich kapel - Europe. Dobry koncert, ale w złym miejscu. No i jeszcze to, że był darmowy, bo w ramach “Wianki2010”. Za dużo przypadkowych osób przyszło i to nieco popsuło atmosferę. Ale zaskoczyli mnie ochroniarze, którym machnąłem moją legitymacją przed oczami, krzyknąłem TVN i... wszedłem ze wszystkim co miałem. Głupota ludzka mnie przeraża czasami. Jakiś czas poźniej zostałem namówiony na DevilDriver. Wtedy było przyjemnie z różnych względów, ale po czasie stwierdzam, że muzyka w takim stylu mnie zupełnie nie kręci. Więcej się nie będę rozpisywał, bo to sprawa gustów. Pod koniec czerwca przyjechałem juz do Sanoka i tam ostatnim koncertem w miesiącu był Yank Shippers. Koncert w lekkim deszczu, z małą ilością ludzi, rozwalonym moim autem i tak zwanymi “sarenkami na drodze”. Ale ogólnie czerwiec był bardzo udany.



LIPIEC to już pełne wakacje i festiwalowe wyjazdy:
- No i od razu na ostro. Początkiem lipca zaczął się Seven Festiwal. Bylem już rok temu na nim i wspominam to znakomicie, szczególnie pole namiotowe, sąsiadów i stację benzynową. W tym roku jednak pojechałem tam jako dziennikarz i fotograf. To ma swoje plusy i minusy. Co prawda miałem wszystko za darmo, łącznie ze spaniem w domku nad jeziorem, mogłem wchodzić za scenę, miałem dostęp do pressroom’u, praktycznie cały czas kontakt ze wszystkimi kapelami, które tam przyjechały, ale... brakowało mi atmosfery pola namiotowego. Bardzo. No ale coś za coś. Sam festiwal uważam za bardzo ciekawy i udany, mam z nim bardzo miłe wspomnienia, kontakty z muzykami, no i ładne zdjęcia. Nastepny był Jarmark Ikon w Sanoku, a potem Festiwal Szantowy w Polańczyku (na którym znowu zagrali Dreadnoughts). Lipiec bardzo gorący, z niezłymi koncertami (chociażby Sepultura, Vader, Dreadnoughts, Hey i jeszcze kilkanaście innych), ale to przede wszystkim lato. A ja uwielbiam lato, bo wtedy można pójść nad San, wziąć wino, albo piwo i mieć wszystko daleko w tyle. No i przede wszystkim są to wyjazdy w głębokie Bieszczady, gdzie czas się zatrzymuje, a na swojej drodze można spotkać ciekawych ludzi.



Drugą cześć wakacji, czyli SIERPIEŃ w całości spędziłem w domu:
- ...no i w Sanoku. Z koncertami było już średnio, bo trafiały się raz na jakiś czas, ale za to w gronie znajomych można było podyskutować na tematy muzyczno-alkoholowe w sanockiej Ruderze, czy nad Sanem. A koncerty... Maleo i Arka Noego w Besku, gdzie po spojrzeniu Litzy nagle 38 stopniowa gorączka mi ustapiła, gdzie obok Darka Malejonka oglądałem niesamowity pokaz kapeli No Longer Music i gdzie znowu spotkałem wielu, wielu znajomych. Jednak wydarzeniem miesiąca był koncert 14 sierpnia. KSU zagrało jak co roku u siebie - w Ustrzykach. Żadna polska kapela nigdy nie zagrała lepszego koncertu. Tylko KSU może w swoim rodzimym mieście dać tak niesamowity koncert. Nie byłem co prawda w pogo, ale pod sceną (swoją drogą wspaniałe warunki dla foto), ale widziałem tych co z pogo wychodzili - ledwie żywi. KSU dało niespotykaną atmosferę, jabolowy punk i zebrało ludzi, którzy znają klimat Bieszczadów. Koniec sierpnia - ale nie wakacji - to Kermesz Smaków Karpackich ze znakomitym Tymonem i powrotem Izraela. Słabym i tragicznym.





WRZESIEŃ nie przyniósł nic ciekawego:
- Chyba, że popatrzymy na plany reaktywacyjne mojej starej kapeli z liceum. To była smieszna, ale ciekawa inicjatywa, która niestety nie doszła do skutku. Oprócz tego 5 września w zimny i deszczowy dzień pooglądałem sobie troche różnych kapel z okolic Sanoka, gdzie koło Areny pod koniec dnia zagrał Big Cyc. No i w sumie wrzesień to tyle. Ubogo z koncertami, ale wtedy na nowo ożyła moja ulubiona PaniK, wię nie sposób było przejść obojętnie obok smacznego Pilsnera czy wódki. Wieczory w barze, przy dobrej muzyce w najzacniejszym gronie! To było coś.

Powrót do Warszawy oznaczał początek PAŹDZIERNIKA i początek kolejnego roku na uczelni:
- Powrót na uczelnię, ale także powrót do warszawskich klubów. Jednak na samym początku odwiedziłem z miłymi koleżankami festiwal RocKolekcja. Było zimno więc wytrzymaliśmy tylko dwa koncerty, w tym Out Of Tune (za którym one szalały, a ja nie bardzo). Wydarzenia pod dachem rozpoczęły piąte urodziny radia Kampus, na których zagrało Lao Che. Koncert jak zawsze był dobry, ale brakowało Krojca, któremu urodziło się dziecko. Potem czekało mnie spotkanie ze starymi znajomymi z Sexbomby. Miał byc wywiad z Robertem - nie wyszło. Ale za to koncert był głośny i soczysty jak na punkowe granie przystało. 25 dzień października to dwa wspaniałe wydarzenia. Koło 17:00 miałem przyjemność spotkać się z zespołem Apocalyptika i porozmawiać z nimi na różne tematy. Znowu wspomagała mnie niezastapiona Ola. A wieczorem koncerty. Najpierw poszedłem do Palladium na Joe Bonamasę, który zachwycił mnie umiejętnościami i tym w jaki sposób panował nad gitarą. Niestety musiałem po 15 minutach opuścić klub, alby dojechać metrem do Stodoły na koncert Apocalyptyki. Na początku żałowałem, że tak szybko muszę zrezygnować z bluesowej magii, ale jak tylko zaczęli grać panowie z Finlandii wszystko minęło. To był jeden z najpiękniejszych wizualnie koncertów tego roku. Gdybym jeszcze miał okazję ich posłuchać to nie zastanawiałbym się ani minuty. No i teraz dochodzimy do momentu legendarnego... 29 października w Proximie zagrał nie byle kto. Jedyny prawdziwy Ramones ze swoim zespołem. Specjalnie odpuściłem FotoPass, żeby spokojnie posłuchać jednej z moich ulubionych kapel (szkoda że nie w oryginalnym składzie). Już pisałem na temat tego koncertu i jakie miałem wrażenia po, więc powtarzał sie nie będę, ale to było coś pięknego. Coś co miało się nigdy nie zdarzyć. A jednak...





I nadszedl kolejny miesiąc LISTOPAD:
- Po pażdziernikowych niesamowitych koncertach mało kto mógł przebić Markyego, Apocalyptykę, czy Bonamasę. Jednak zaczęło się bardzo miło, bo znowu spotkaniem z Kim Nowak. Zamieniliśmy kilka słów i z radością wysłuchałem koncertu. To było miłe rozpoczęcie zimniejszej części roku. Później miałem spoktanie z częścią Myslovitz i Tomkiem Makowieckim w Hybrydach, gdzie rozmawialiśmy o płytach, gitarach i trasach koncertowych. W tym samym dniu był ich koncert, jednak ja wybrałem się na Pięć Małych Ptaszków. Miło wspominam wywiad z chłopakami, gdzie przelaliśmy litry piwa i pośmialismy ze wszystkiego co nam przyszło do głowy. Koncert dali niezły - pozytywna reggae wibracja. Oby tak dalej, a Bednarek będzie musiał ustapić. 19 listopada trafiłem znowu do fosy w Palladium. Tym razem jednak na koncert Hypnotic Brass Ensemble. Jakoś miesiąc wcześniej usłyszałem ich w Trójce i to, że będą mieli koncert w Polsce. Od razu zdobyłem akredytację i to był bardzo dobry ruch z mojej strony. Dawno nie słyszałem takiej czarnej muzyki. Zaskoczyli mnie bardzo i ledwo mogłem robić zdjęcia, bo przeszkadzała mi opadnięta do ziemi moja szczęka. Na taki koncert wysłałbym każdego. No ale się skończyło bardzo szybko. Do Palladium wróciłem ponad tydzień później na koncert Comy. Power Off. Na Comie byłem już kilka razy, ale nigdy za nimi jakoś specjalnie nie przepadałem. Mimo wszystko zawsze grali niezłe koncerty... aż do tego dnia. Nigdy nie widziałem gorszego coveru samego siebie. Było strasznie nudno, wszyscy mieli miejsca siedzące, ochroniarze byli niemili, a Rogucki w niby to symfonicznej, niby akustycznej wersji własnych utworów po prostu się nie odnajdował. Nie lubiłem Roguca na koncertach, ale zmieniłem o nim zdanie po filmie Skrzydlate Świnie. Teraz znowu spadł bardzo nisko w moich oczach.



I tak doszliśmy do końca roku i miesiąca GRUDNIA:
- Dwa koncerty przed przerwą świąteczną. Najpierw Myslovitz w Stodole. Jak zwykle ustrzelić Rojka na koncercie to zadanie niemożliwe. Co prawda ładnie wyglądały te wszystkie światła, ale dla fotografów to najgorsza rzecz na świecie. Do tego ja nie lubię Myslo, więc zmyłem się po 20 minutach. Drugim koncertem był Rimshot Killaz. Dostałem informację od znajomych i poszedłem. Nie żałuję. Kilkunastu perkusistów na pięciu zestawach w jednym czasie. Miło było ich słuchać, a i możiwość robienia zdjęć przez cały czas ich gry były miłą niespodzianką. Miałem jeszcze pójść w Sanoku na Vavamuffin, ale nie dałem rady. Pojechać do Krakowa na godzinę, spić się i wytrzeźwieć dopiero w poniedziałek to coś czego nie da się przewidzieć. W każdym razie miło było.



Rok długi, obfitujący w mase wydarzeń muzycznych i okołomuzycznych, ciekawy. Ja osobiście jestem zadowolony ze wszystkich wypraw do fosy, na których byłem (szczególnie ciekawe przezycia podczas koncertu Eltona Johna i podczas Seven Festiwalu), zobaczyłem wiele, wysłuchałem jeszcze więcej... Jeśli chodzi o doświadczenia płytowe - dostałem kilka ciekawych krążków, kilka bardzo słabych, poznałem ciekawych kapel. Ciekawe były tez rozmowy z muzykami (Czesiek Mozil, który pokazywał mi jak pije wódkę z Michałem z Sanoka, wręczanie stanika Roguowi w Węgorzewie, rozmowy z Robertem Szymańskim w Ustrzykach podczas KSU, ciekawe spotkanie z członkami Apocalyptyki, poznanie Getlemana...). Dużo tego. Jest co wspominać i mam nadzieję, że pszyszły rok przyniesie jeszcze więcej jeszcze cieawszych wydarzeń. Na oku mam już Pink Floyd a Australii, Accept, Black Label Society, czy Ozzyego. Pozostaje mi tylko czekać. Za rok napiszę jak było!

A to wszystko widział, przeżył i opisał Paweł “Kociak” Kociszewski. :)
środa, 29 grudnia 2010
Posted by Cochise

Rimshot Killaz


Centralny Basen Artystyczny zorganizował imprezę Rimshot Killaz, w której udział wzięło kilkunastu najlepszych perkusistów z Polski. Poziom był wysoki, a wrażenia słuchowe niesamowite.

Cała zabawa polegała na tym, że na środku sali rozstawionych było pięć zestawów perkusyjnych, a pięciu bębniarzy improwizowało co im dusza na pałeczki przeniosła. Co 10-15 minut zmieniali się z innymi chętnymi do gry, także kombinacji była niezliczona ilość. Grali do podkładów, lub samodzielnie idealnie zgrywając się ze sobą.

Wyglądało to tak:

















































Głośno, soczyście i z mocnym uderzeniem. Wspaniały pokaz umiejętności kilkunastu bębniarzy na jednej scenie. Ciekawy pomysł - mam nadzieję, że nie pierwszy i nie jedyny raz widzę coś takiego. Miło było.

A tutaj jeszcze małe wideo ze spotkania. Jakość dźwięku marna, ale chodzi o to jak to wszystko wyglądało.



Kto: Polscy perkusiści
Kiedy: 13 grudnia 2010
Gdzie: Centralny Basen Artystyczny (Warszawa)
wtorek, 14 grudnia 2010
Posted by Cochise

Miss Polski


Zespół Miss Polski zagrał w sobotni wieczór jako support przez Myslovitz. Pierwszy raz ich słyszałem i mam nieco mieszane uczucia.


Mimo, że Panowie grali dość przyjemnie to jakoś ich wszystkie utwory były bardzo podobne do siebie. Nawet tytuły brzmiały podobnie: "Fitness", "Topless". Nie wiem czy przy dłuższym niż 30 minut secie nie zasnąłbym na stojąco. Jak dla mnie było okej, ale mało różnorodnie i dość smętnie.



























A światło? Miszcz. ISO 200 i migawka 1/800, czy 1/1000 to idealne warunki! Po Miss Polski zagrał jeszcze zespół Tres.B, a potem gwiazda wieczoru Myslovitz. Całościowo było bardzo miło.

Kto: Miss Polski
Kiedy: 11 grudnia 2010
Gdzie: Stodoła (Warszawa)
niedziela, 12 grudnia 2010
Posted by Cochise

Myslovitz


Kolejne duże wydarzenie na polskiej scenie muzycznej. Tym razem jest to koncert wielce lubianego w naszym kraju zespołu Myslovitz. Artur Rojek z kolegami zagrał 11 grudnia w warszawskim klubie Stodoła.

Zanim jednak gwiazdy wyszły na scenę mogliśmy usłyszeć młody zespół Miss Polski (zdjęcia w następnym poście). Panowie zaprezentowali materiał z najnowszej płyty (m.in. „Pół sypialni Twoje jest”, czy „Topless”). Nie był to może występ najwyższych lotów, bo kryjący się pod nazwą pięknej kobiety mężczyźni nie dość, że nie pasowali płcią, to jeszcze strasznie zmulili publiczność smętnymi utworami. Przynajmniej grali równo, bo z automatem perkusyjnym.

Następnie na scenie pojawił się zespół Tres.B. Do końca się zastanawiałem skąd już znam kapelę. Wszystko wyjaśniło sie dopiero pod koniec gdy wokalistka wyciągnęła gitarę basową z charakterystycznym deckiem w kształcie motyla. Takie momenty jak widać zapadają w pamięć. Zespół zagrał bardzo poprawnie i rozgrzewanie publiczności nie stanowiło dla nich większego problemu. Tylko o co chodziło z okrzykiem „Siostro”?

Godzina 22:00 to czas dla tych, na których wszyscy czekali. Na jeden z najbardziej znanych i lubianych polskich zespołów. Ja nigdy nie przepadałem za Myslovitz, ale jakoś w Stodole nic mi w nich nie przeszkadzało. No może jedynie światła, które jak to zwykle bywa na ich koncertach strasznie denerwują wszystkich fotografów. Ustrzelenie Rojka czy pozostałych członków zespołu w dobrym oświetleniu graniczy z cudem. Ale z przodu się narzeka, a z tyłu gdzie udałem się później, wszystko wygląda dużo lepiej. Światła wnoszą dużo do całego show jakie tworzy mysłowicka kapela. Całość pięknie mieni się w kolorach czerwieni (ech ta czerwień, aparaty jej nie lubią), złota i w niebieskich przebłyskach laserów.

Panowie zagrali chyba wszystko czego można było się po nich spodziewać, a może nawet i więcej. Usłyszeć można było „Dla Ciebie”, „Chciałbym umrzeć z miłości”, „Kraków”, „Peggy Brown” i chociażby bardzo dobre „Z twarzą Marylin Monroe”. Ponad półtorej godziny skoków, okrzyków i śpiewania razem z zapatrzonym w swój mikrofon Rojkiem.

Wszystko to można zobaczyć na zdjęciach.






















Tak czy inaczej koncert był dobry. Nie zostałem do końca, ale podejrzewam, że Ci co zostali bawili się świetnie. Supportami były zespoły: Miss Polski i Très.B.

Kto: Myslovitz
Kiedy: 11 grudnia 2010
Gdzie: Stodoła (Warszawa)
Posted by Cochise

Popular Post

Blogger templates

Paweł "Cochise" Kociszewski. Fotografia koncertowa/muzyczna. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Flickr

- Copyright © FotoFosa -Metrominimalist- Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -